Obserwatorzy

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Włóczykije...

Wstyd się przyznać- od ostatniego razu niczego nowego nie wyszyłam,uszyłam czy wydziergałam... jedynie mężuś doczekał się reperacji kurtki bo sprawa była nagląca. Aj wstyd Ulcia.. wstyd..mam jednak całkiem przyzwoite usprawiedliwienie ... bo przecież ... po pierwsze... jak tylko przestało padać rzuciłam się jak w transie do wszelkich prac ogrodowych. Kosiłam, plewiłam, siałam. Plecki całe poparzyłam bo upał ostatnio okropny. W zasadzie jakby się dobrze przyjrzeć to nabrałam bardzo patriotycznych barw.. tył mam spalony na czerwono... przód przerażająco biały...
Po drugie rodzinka wreszcie była w komplecie więc ni jak nie wypadało siedzieć z robótkami, gdy mogliśmy pobyć aktywnie razem.
W długi weekend mieliśmy wyjechać całą paczką w Góry Stołowe. Zrezygnowaliśmy ze względu na niezbyt pewną pogodę i obawę o kolejne podtopienia na naszym terenie. Nie mniej jednak nie usiedzieliśmy na miejscu. Pierwszy wypad był do Czech, a konkretnie jakieś 50 km od granicy jest urokliwa bardzo mieścinka zwana Stramberk. Maleńki ryneczek, wąziutkie uliczki, na szczycie wieżyczka, pozostałość z XIV-to wiecznego zamku. Wokół kojąca zieleń. Pod ruiny wychodzimy po kamiennych schodkach (w całkiem sporej ilości z resztą), przechodzimy przez bramę warowną i tu ...wspaniała niespodzianka. Kapela grająca świetne kawałki w stylu cygańskim czy węgierskim... nie wiem znawczynią nie jestem ,ale skoczne to było takie czardaszowate :))) Nie trudno się domyślić, że w drodze powrotnej kierownica była w moim władaniu bo jak sugerują zielone parasole na fotce mężuś w nagrodę za dzielne wejście na szczyt otrzymał zimniutkie, spienione piwko radegast. Ten dzień był szczególny również z innego powodu. Otóż ostatnio dokonaliśmy zakupu aparatu fotograficznego. Nowym członkiem naszej rodzinki został Nikuś D5000, który po raz pierwszy właśnie w czasie tej wyprawy dokumentował nasze poczynania. W zasadzie wszyscy uwielbiamy robić zdjęcia,a córcia nawet w plastyku pobierała nauki w tym zakresie (i choć na zenicie ale potrafiła cuda uchwycić).Te z komórki przestały zadowalać, a i my coraz częściej podróżujemy.

Natomiast w niedzielę przy kawie przerabialiśmy kilka wersji ewentualnego wypoczynku. Pierwszą z ich była wyprawa na Trzy Kopce Wiślańskie- po szczegółowej analizie trasy mężuś stwierdził , że jest zbyt zmęczony po urodzinach kolegi Jureczka(*"... a przeca godołech , godołech , godołech...nie pij...") i może nie podołać, a wręcz wszystko co z siebie wykrzesze to spacerek po łagodnych terenach. Padło więc na Ojców, Pieskową Skałę i ewentualnie w drodze powrotnej krakowski rynek. ... Wyruszyliśmy...Nawigacja- niech ją licho świśnie poprowadziła nas dokładnie dookoła, dzięki czemu zaliczyliśmy zwiedzanie Górnego Śląska z samochodu. Po przyjeździe do Ojcowa okazało się, że ludu tam jak "mrówków" i na dobrą sprawę to i w kolejkę trzeba się ustawiać by przejść przez niektóre wąskie szlaki turystyczne. Jak przystało na "wytrawnych" włóczykijów założyliśmy iście niesportowe klapeczki na nogi, więc możecie sobie wyobrazić jak nam się miło łaziło...Nic to jednak! na miejscu mieliśmy okazję zauważyć kilka pań w .... szpilkach- te dopiero wymiatały :) Nie było osoby która by się nie obejrzała i to nie tyle z uśmieszkiem co z podziwem, że owe panie chodzą jeszcze na swoich nogach :))) No ale dość obgadywania , wracam do nas. Mężuś trasę tą pokonywał po raz pierwszy i trzeba przyznać,że mimo iż nie była wymarzenie płaska to jednak wzbudziła zachwyt i będzie miło wspominana. Obawiam się jedynie, że moje wspomnienia po czasie nie będą aż tak przyjemne, bo Stasiu zawzięcie pstryka fotki albo mojego szerokiego tyłu lub co gorsze boczków podkreślających wszystkie "wzniesienia" Cóż za brak dyskrecji...